Żyleta Sudecka

Żyleta Sudecka to impreza organizowana w ramach facebookowej grupy „Sudety z plecakiem”. Zabawa w tej edycji polegała na przejściu górskimi szlakami z Wałbrzycha Głównego na Wielką Sowę – łącznie ponad 50 kilometrów. Pikanterii dodawał fakt, że impreza odbywa się nocą. Oprócz zmęczenia i bolących stóp w grę wchodził również brak snu. Trasa obliczona na 17 godzin, w praktyce niektórym zajęła znacznie dłużej….

Wałbrzych GłównyStacja Wałbrzych Główny – godzina zero.

Jest trema, trema wynikająca z niepewności, czy się podoła, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem, czy noga będzie podawać. W końcu to aż 50 kilometrów, mało kto chyba ma w swoim dorobku takie wyrypy? Chociaż patrząc na grupę śmiałków, która licznie zebrała się na dworcu, widać gołym okiem, że każdy ma sporo w nogach. Ale co tam, zawsze przecież warto próbować!

Tak się złożyło, że akurat przyjechał parowóz, który ciągnie równie zabytkowy, co on, skład kilku wagonów wypełnionego ludźmi: to kolejka turystyczna retro na trasie Nowa Ruda – Wałbrzych – Poznań. Kilka zdjęć niecodziennego pociągu, potem pamiątkowe zdjęcie Żyletowiczów i… w drogę!

Chełmiec

Cel nr 1: Góra Borowa

Słońce chyli się ku zachodowi a my spokojnie podchodzimy pod nasz pierwszy szczyt. Smutna góra, bo poszkodowana przez los, gdyż mimo że najwyższa w paśmie Gór Wałbrzyskich, do Korony Gór Polskich nie należy, niższy Chełmiec niesłusznie przejął to miano. Na pocieszenie Borowej Górze pozostaje Korona Sudetów i Korony Sudetów Polskich, dobre i to.

Gdy docieramy na miejsce mocno zmierzcha, czas wyciągnąć latarki i czołówki. Zaczyna się prawdziwa zabawa. Schodzenie po ciemku ciemnym lasem, niesamowita sprawa. Najmocniej jednak robi wrażenie zwarty korowód mrugających światełek. Dla takich obrazków warto zarywać noce!

Pierwsza ściana w dół, pierwsza ściana w górę

Już w drodze na Jałowiec Mały słychać już głosy tych, co znają te góry „za chwilę będzie ciekawie” … i jest. Chwilę za szczytem skręt w prawo i ściana w dół. Zejść w dzień bez „gleby” trudno, a co dopiero w nocy. Niejedna osoba na zejściu bliżej zapozna się bliżej z nawierzchnią zbocza. Suchą i bardzo śliską. Po dłuższej chwili jesteśmy w Rybnicy, krótki odpoczynek na środku ulicy. Świadomość, że tyle, ile się zeszło z góry, teraz będzie trzeba z powrotem wejść, a nawet dołożyć. Rogowiec śmiał się wypiętrzyć grubo ponad 100 metrów wyżej niż Jałowiec Mały. Rozpoczynamy wspinaczka. Niezbyt fortunnie, bo zaraz gubimy szlak i przedzieramy przez coraz bardziej nieciekawe zarośla, po drodze okazja do empirycznego sprawdzenia możliwości elektronicznego pastucha, z której to okazji niejedna osoba skrzętnie korzysta. Jednak pieszczoty prądu elektrycznego nawet o małym natężeniu nie należą do najbardziej przyjemnych doznań pod słońcem – tym bardziej pod księżycem.

Rogowiec

Ruiny zamku Rogowiec i straszące duchy

Jedyne, co straszy to wiatr, który szybko mrozi pot. A potu sporo, końcówka dojścia na Rogowiec nie należy do szczególnie płaskich. Na szczycie trochę odpoczynku, jakieś jadło, jakieś picie. Jest też czas na zrobienie kilku fotek, choć wiatr śmiało poczynający sobie na ruinach, trochę gasi fotograficzny zapał. Coś tam jednak wyszło. Nieważne, idziemy dalej, aby do Andrzejówki!

Schronisko Andrzejówka o północy

Rozumiem kolejki w schronisku, zwłaszcza w Andrzejówce, jednym z najlepszych schronisk w Polsce, ale że o północy?! Co się dzieje na tym świecie!

Mija chwilka i już siedzimy przy stołach, ściskając w ręku naczynie pełne ulubionego napoju. Wszystko to dzięki ogromnej uprzejmości gospodarza, który specjalnie dla nas otworzył bar.

Troszkę już w nogach mamy, a przecież to nawet nie połowa drogi! Po dłuższym popasie, ruszamy dalej, jeszcze tyle nocy przed nami…

Ruprechticki Szpicak i trzecie zbłądzenie

Tak się rozpędziliśmy, że za schroniskiem prędko mylimy drogę. W dzień nie byłoby problemu z dostrzeżeniem ostrego zakrętu w lewo (czarny szlak), po ciemku udaje nam się nie dostrzec bez żadnego problemu. Na szczęście, GPS prędko naprowadza nas na właściwy szlak. Idziemy na Ruprechticki Spiczak. Tydzień wcześniej byłem na nim po raz pierwszy, w życiu bym nie zgadł, że za kilka dni będę go zdobywał w takich okolicznościach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem nawet o planowanej Żylecie. Życie czasem zaskakuje.

Na zejściu ze szczytu jako jedyny nie mylę trasy, ale łatwo się cwaniakuje, jak się szło tym szlakiem tydzień wcześniej, w dodatku mając przed oczyma mapę i GPS.

Widok z Czarnocha

Czarnoch i wschód słońca!

To jest ten czas, gdy już się idzie, bo się idzie. Góra, dół, góra, dół, droga szybko leci, noc również. Tuż przed świtem docieramy na przełęcz pod Czarnochem, budzimy tam smacznie śpiących wędrowców. Nieciekawie, gdy nad ranem ogromna grupa ludzi świeci Ci po oczach. Jak najprędzej opuszczam okolicę wiaty, część grupy zostaję i niepokoi śpiących. Trochę to słabe.

Jesteśmy na płaskim szczycie, czekamy aż pierwsze promienie słońca wyłonią się zza zbocza Gór Sowich. Widać już nasz cel: Wielką Sowę. W linii prostej to tylko 10 kilometrów, nasz szlak wiedzie jednak o wiele, wiele dłuższą drogą. Czekamy i czekamy, większość grupy już poszła w dalszą drogę, my jesteśmy twardzi. Wreszcie! Jest! Pamiątkowa fotka i ruszamy w pościg za grupą. Złapiemy ich dopiero kilka dobrych godzin później, już na Wielkiej Sowie.

zyleta-sudecka-292

Ostatnie zbłądzenie

Idziemy sennie wzdłuż granicy, już jasno, słoneczko grzeje, troszku brakuje paliwa, ale nie na tyle, żeby sobie nie dołożyć drogi i nie zbłądzić na czeską stronę! GPS znowu pomaga, na skróty przez las i wreszcie wyłazimy z lasu. Ależ to słońce oślepia!

Wracamy do cywilizacji, wieś się nazywa Świerki Dolne. Zatrzymujemy się w sklepiku, a tam znowu kolejki, niektórzy dopiero wstali, my cały czas na nogach. Uzupełniamy zapasy płynów, z pewnością w takim słońcu przyda się każdy litr. Obieramy azymut na Włodzicką Górę. Piękne widoki po drodze, co z tego, jak się już nie chce robić fotek, wręcz zmuszać się trzeba. Bo przecież jeszcze nie raz tu będę, to nawet widoków się specjalnie już nie podziwia. Okiem wyobraźni jedni widzą już tylko wygodne łóżko, inni smażoną kiełbaskę na Wielkiej Sowie. Serce się kraje, gdy się słyszy, że jeden z uczestników dzisiaj ma do pracy… na 14… Do 14 to ja nawet nie planuję dojść na Wielką Sowę. Zresztą planować też już się nie chce.

Gontowa i chwile rozterki

Schodzimy do Świerków Dolnych. Jak to, a to nie my nie idziemy ze Świerków Dolnych. Tak, ze zgodnie z planem: ze Świerków do Świerków. Jesteśmy na stacji, tutaj koczuje kilkoro naszych. Chwila zastanowienia: idziemy dalej, gonimy czoło Żylety! Dochodzimy do Gontowej, część postanawia iść prosto na Wielką Sowę przez przełęcz Sokolą. Zmęczenie powoli wkracza do gry. Buty cisną, spać się chce, a tu taka piękna pogoda. Gdyby to jeszcze deszcz padał, to by człowiek miał łatwiej. Jak na złość. No nic, nie po to się tu jest, by teraz odpuszczać. Idziemy na całość!

Mijamy Gontową, schodzimy do wsi, zaczyna doskwierać brak wody. Pytamy w pierwszym lepszym domostwie o możliwość dolania wody z kranu. Gdzie tam! Z kranu nam nie dadzą! Wolą dać butelkową. Złoci ludzie.

Sowina

W stronę muzeum Molke

Już niewiele zostało, 5, 10, 15 kilometrów, a kto to tam wie. Wieś nazywa się Sowina, zachodzimy do sklepiku, kupujemy trochę picia i po lodzie. Idziemy spożyć za sklep, tam napotykamy debatujących przy chmielowym napoju autuchtonów. Dowiadujemy się co nieco o życiu wsi, poznajemy także najtrudniejsze do odgadnięcie imię żeńskie: Neuralia. Rzeczywiście, dosyć osobliwe. Ale my tu gadu-gadu, a kiełbaski na Wielkiej Sowie się smażą! Trzeba iść dalej – ulicą Kasprowicza prosto do Miłkowa. A niech to! Zostawiłem kijki przy sklepie. Zaraz wracam.

Już jestem, wchodzimy do lasu. To oznacza tylko jedno. Czas na arbuza!

Ostatnia prosta to dopiero Żyleta!

Wreszcie docieramy do zielonego szlaku, który zawiedzie nas przez Jugów aż do Zygmuntówki. Tyle czasu w drodze. No jakby się ta droga już dłużyła. Nogi bolą, upał, a tu jeszcze tyle, ale coraz mniej, no już niewiele. W Zygmuntówce ostatni popas, talerz pożywnej zupki znika z prędkością światła. Dobra, atakujemy, ostatnia prosta. Już niedaleko. Kilometr, kilkaset metrów, dalej kilkaset metrów. Rzut beretem. Jest! Udało się, nareszcie! Mission Complete. CBDU. Finis coronat opus.

Jeszcze spotkanie w Schronisku Orzeł. No dobra, a jak tu teraz wrócić do Wałbrzycha? A może do Kamionek i autobusem do Dzierżoniowa? Wybieram powrót na pociąg, najbliżej wypadają Świerki Dolne. Wyścig z czasem na ostatni pociąg, drobne spóźnienie oznacza maraton do Wałbrzycha, albo szukanie noclegu… No dobra, ale to już zupełnie inna opowieść…

Żyleta Sudecka, 26-27 sierpnia 2016

17:10 h, 51.5 km, w górę 2623 m, w dół 2116 m, 77 punktów GOT